Małgorzata Trembilska – Pół roku i trzy dni (cz. I)

Spotykam się często z poglądem, że za komuny owszem, prześladowani byli bohaterowie tacy, jak Kuroń czy Michnik, ale w końcu to byli bohaterowie, wiedzieli na co się porywają. Zwykli ludzie mogli spać spokojnie, nie było tak źle. Spisałam więc swe wspomnienia, by pokazać, co mogło spotkać właśnie takie zwykłe kobiety, które nie były żadnymi bohaterkami, a tylko próbowały zrobić coś sensownego zgodnie ze swymi przekonaniami.

Pół roku i trzy dni

16 grudnia 1983 19 czerwca 1984 r. Szczecin, Kamień Pomorski

Jak to się mawia „trochę działałam”, ale nie tak, żeby być kimś w podziemiu bardzo ważnym. Szłam po pracowym dyżurze wieczorem 16 grudnia 1983 roku do babeczki, której niosłam pełną torbę różnych wrażych treści do dalszego rozprowadzenia. A tam był „kocioł”. Gdybym szła jak normalny człowiek, to bym zauważyła stojący na chodniku samochód z dwoma panami w środku i do budynku bym nie weszła. Ale ja, jak zwykle polazłam na skróty, samochodu nie zobaczyłam i ledwo weszłam za furtkę, wypadło na mnie dwóch osiłków, ręce mi wykręcili, do muru mnie przycisnęli niczym w jakim „Kojaku” no i do domu dotarłam po pół roku i trzech dniach.

Zawieźli mnie z tego „kotła” na Małopolską, wprowadzili do jakiegoś pokoju, gdzie dwóch facetów czekało i zaczęli rozpytywać, co i jak. Trwało to i trwało, ja nic nie gadałam, to zaprowadzili mnie do innego pokoju z innym facetem i tak się powtarzało. Ile czasu, nie wiem, bo zegarek zabrali mi zaraz na wejściu. W końcu, późną już nocą, zaprowadzili mnie pod celę i zaryglowali te wszystkie zasuwy. Nie miałam pojęcia, gdzie się znalazłam, bo ciemność była absolutna. Wymacałam tylko drewnianą pryczę i usiłowałam zasnąć. Trochę może i się zdrzemnęłam, ale zaraz znowu mnie wyprowadzili, i tak do rana jeszcze parę razy. Z tego przesłuchania to tylko jednego sk..syna pamiętam, starego, w mundurze pułkownika, który patrząc mi w oczy z uśmieszkiem mi tłumaczył, że córka moja (wtedy dziesięcioletnia) chodzi do szkoły, przez jezdnię przechodzić musi, a wypadki sie zdarzają… (no, tego to do końca życia nie zapomnę).

Przyszedł ranek i mogłam obejrzeć moją celę – był to mały prostokąt, na wprost drzwi, w odstępie dwóch kroków był obudowany bocznymi ścianami drewniany podest pełniący funkcję pryczy, nad pryczą było okno, obok drzwi okratowany kaloryfer i w kącie kubeł w charakterze kibla. Wszystko.

Całe ściany pokryte były napisami: nazwisko, imię i data od–do. Te „od–do” były różne: dzień, dwa, czasem trochę ponad tydzień. Załamałam się i przeraziłam. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła tu tyle samotnie wytrzymać. Okazało się, że wytrzymałam najdłużej. Moje „od–do” wyniosło miesiąc.

Mój mąż i cała rodzina o wszystkim dowiedzieli się błyskawicznie. Jeszcze zanim mnie z „kotła”, w który się przez te moje skróty wpakowałam, przewieźli do aresztu, już w naszym domu była cała ekipa i przekopała wszystko od piwnic po strych. Wszystkiego nie znaleźli, ale jednak trochę się uzbierało.

Na drugi dzień zawieźli mnie do prokuratury, gdzie prokurator przyklepał mi sankcję na trzy miesiące i zaczęło się normalne „kiblowanie”. O szóstej rano zaświecała się żarówka, trzeba było wstać z pryczy, oddać dwa koce, które dawali na noc, przeciągnąć kibel przez długi korytarz, na końcu którego była łaźnia, wylać to, co się w kiblu przywlokło i ewentualnie obmyć sobie trochę twarz przy zlewie. Ta łaźnia to były dwa pomieszczenia – w jednym był długi zlew z wieloma kranami, a w drugim dwa prysznice i ubikacja, taka, jaką czasem spotykało się na starych dworcach: zamontowana w podłodze płyta z dziurą do kucania. Wszystko otwarte, żadnej intymności. Ciężki ten kubeł był potwornie, bo żeliwny i mocno się mordowałam, żeby go przez cały korytarz przeciągnąć. Ale zadowolona byłam, że mam taki kawał drogi, bo cela była na trzecim piętrze, okna wychodziły na przepiękny Park Żeromskiego i mogłam sobie przy okazji na świat popatrzeć.

O ósmej dawali śniadanie i potem albo mnie brali na przesłuchanie, albo nie. Początkowo brali codziennie na parę godzin, a potem różnie. Przesłuchiwał mnie zawsze ten sam esbek, „przydzielony do sprawy”. Muszę przyznać, że jak na esbeka dość przyzwoity. W każdym razie nie starał się mnie gnębić bardziej niż było konieczne.

Należał mi się też codzienny półgodzinny spacer, ale jak nie chciałam wychodzić, nie było przymusu.

Areszt na Małopolskiej jest dość nieduży, do jedzenia dostawaliśmy to, co zostało z esbeckiej stołówki, więc na ogół było to bardzo dobre. Tyle, że gdy zostały im resztki z różnych zup, to robili z nich ogólną „sałamachę” i nieraz wychodziło dziwnie. Dla mnie wielkim problemem było picie – do śniadania i kolacji dawali herbatę albo czarną kawę zbożową z wielkiego kotła, który stał na korytarzu. Jak się w ciągu dnia chciało pić, to waliło się w drzwi, przychodził klawisz i przynosił. Ta kawa czy herbata w poniedziałek była jeszcze dość pijalna, ale potem dolewali po prostu do kotła wody i pod koniec tygodnia to już właściwie była sama woda. Ale ja i tak tego nie mogłam pić, bo było potwornie słodkie, a ja w ogóle żadnych słodzonych napoi nie uznaję. Dogadałam się w końcu z klawiszami, żeby mi dawali to picie zanim posłodzą i bez problemu się zgodzili. Powiedział mi klawisz, że pierwszy raz się spotkał, że osadzona nie chce cukru, bo wszyscy zawsze wołają, że mają za mało.

Najtrudniejsze było to, że w ogóle nie miałam pojęcia co dzieje się w domu, ani co mnie czeka. Nie wiedziałam co, jeśli w ogóle, mi się tam należy i co się będzie działo dalej.

W łaźni czasami był kawałek mydła, a czasem nie. Prysznic można było wziąć raz na tydzień, a tak na co dzień to tylko ten wspomniany już zlew. Nie miałam bielizny na zmianę. Twarz mnie nieustannie piekła, bo mam bardzo suchą cerę, a żadnego kremu nie miałam. Któregoś razu, jak prowadzili mnie na przesłuchanie, przypadkowo spojrzałam w wiszące na korytarzu lustro i przestraszyłam się samej siebie.

Jedyne, co mnie uratowało to fakt, że gdy mnie złapali miałam świeżo zakupiony zapas papierosów – dwa wagoniki „Ekstra mocnych”. Te papierosy mi zostawili i one podtrzymywały mnie na duchu. Cudowałam z nimi – paliłam po połówce, kipy chomikowałam za kaloryferem, bo ciągle się bałam, co będzie, jak mi papierosów zabraknie. Potem się okazało, że niepotrzebnie, ale to potem.

Popadłam w apatię. Noce przesypiałam, a i całe dnie, jak tylko nikt ode mnie niczego nie chciał, uwalałam się na pryczy i pół drzemałam, pół leżałam bezmyślnie.

I tak dokiblowałam do świąt.

Przyszła Wigilia. Zbroiłam się na nią, jak żołnierz na wojnę. Ja niespecjalnie jestem wierząca, a już na pewno nie religijna, ale Wigilia to dla mnie najważniejszy dzień w roku. Wszystkie moje dotychczasowe Wigilie były piękne, dawały mi takie poczucie rodzinnego szczęścia i bliskości, że nie wyobrażałam sobie, jak tu sama, bez męża, córki, bez rodziców przeżyję ten dzień. A kiedy Wigilia nadeszła, wszystko w pierdlu było tak, jak zawsze – aż zwątpiłam, czy to naprawdę dziś i… spytałam klawisza. Okazało się, że w ogóle mnie ta cała Wigilia nie rusza i nie miałam się czego bać. Dopiero o północy… Okienko mojej celi wychodziło na plac z pobliskim kościołem i kiedy o północy zaczęły bić dzwony na pasterkę, siadłam pod oknem i jedno o czym marzyłam, to żebym się potrafiła rozpłakać. Ale nie udało mi się uronić ani jednej łzy. Nigdy, ani wcześniej, ani później nie byłam aż tak nieszczęśliwa.

Kolejne świąteczne dni przeszły już bez specjalnych emocji, a w pierwszy dzień poświąteczny dostałam paczkę z domu. Były świąteczne pyszności, nareszcie mogłam sie przebrać w świeże ubranie, miałam na noc piżamę, była gazeta – „Głos Szczeciński” – taka ówczesna gadzinówka, ale na nic innego nie pozwolili. Czytałam ten „Głos” w tę i z powrotem, od tytułu po stopkę redakcyjną tak byłam złakniona czytania. Ale przede wszystkim w paczce była herbata. Dobry klawisz pozwolił mi wyjść na korytarz, poczekać aż się woda zagotuje. Nasypałam herbaty do kubka, zalałam wrzątkiem i wreszcie miałam wymarzoną prawdziwą, pachnącą herbatę. Zrobiłam sobie tę herbatę taką mocną, aż klawisz zerknąwszy do kubka zapytał: pani na pewno pierwszy raz siedzi? Wróciłam na pryczę, rozłożyłam gazetę, zapaliłam papierosa, popijałam herbatę i byłam tak szczęśliwa, aż popełniłam wiersz:

Tutaj dopiero się nauczę

cieszyć najmniejszą radością świata

mam papierosy, są zapałki,

w blaszanym kubku jest herbata

 

a dzisiaj dali mi gazetę –

Głos”, ale to jest bez znaczenia

każda literka przeczytana

może dać chwilę pocieszenia

 

mogę więc czytać albo siedzieć –

rozmyślać lub o domu marzyć

i cieszyć się, że tak przyjemnie

kubek z herbatą w usta parzy     

Rozpisałam się o tej herbacie, a przecież w paczce najważniejszy był list od męża. Na początku, jak mnie złapali, powiedzieli, że byli w domu i męża też zabrali. Potem na kolejnych przesłuchaniach „mój” esbek ciągle kręcił, raz mówił tak, a raz siak. Zamartwiałam się tym strasznie, bo myśl, że córka nagle została bez nas obojga, choćby pod najlepszą opieką dziadków, była przejmująca. Mniej więcej po tygodniu, z różnych półsłówek i niedopowiedzeń zaczęłam się domyślać, że to podpucha i, że raczej męża nie wsadzili. Zwłaszcza, jak mi zaczęto mówić, że mąż mój podpisał deklarację, że wyjedziemy za granicę i teraz wszystko w moich rękach – jak podpiszę, to mogę zaraz wychodzić i możemy wyjeżdżać do Kanady, RFN, albo Szwecji, do wyboru. Tyle, że w jedną stronę. Pewna byłam, że mąż nigdy w życiu bez uzgodnienia ze mną takiej deklaracji by nie podpisał i nie wierzyłam im ani trochę. Mówiłam, żeby pozwolili mężowi na widzenie, to porozmawiamy i może się zdecydujemy, ale na to absolutnie nie szli. No więc trwały takie przepychanki czas jakiś, a potem im przeszło i już tematu więcej nikt nie poruszył.

Potem okazało się, że taka sama gadka była w drugą stronę, tzn. mężowi mówili, że ja podpisałam i teraz od jego decyzji wszystko zależy.

Kiedy w paczce znalazłam list, to już miałam czarno na białym, że mąż jest w domu i sto kamieni mi z serca spadło. List był dość lakoniczny co i nie dziwota zważywszy, że przez całą stronę ostemplowany był wielką pieczęcią „ocenzurowano”.

 To był też czas ciężkiej próby dla mego męża – w ciągu pierwszego miesiąca schudł 15 kilo.

Nie za bardzo miał głowę do martwienia się. Jak mnie złapali, musiał wszystkich, którzy do nas do domu przychodzili jakoś uprzedzić, bo pod domem dzień i noc stał samochód z obstawą. Nie była to sprawa łatwa. Poza tym nieustająco poruszał niebo i ziemię, żeby dostać zgodę na widzenie, oraz by mi choć tę paczkę wysłać. No i, choć zaopiekowaniem się córką, wiktem i opierunkiem, zajęli się dziadkowie, to przecież nie mógł jej samej sobie zostawić.

Był to dla niego ciężki egzamin, który zdał znakomicie i wiele mu teraz przewin wybaczyć mogę za to, jak mnie wtedy wspierał na duchu.

Śledztwo miało się ku końcowi. Na przesłuchania prawie mnie już nie brali, czego nawet żałowałam, bo zawsze to była jakaś odmiana w monotonnym życiu. Już sama droga na przesłuchanie całkiem spory kawałek dnia potrafiła zająć i sporo atrakcji dostarczyć. Najpierw klawisz otwierał drzwi i odczytywał: nazwisko, imię, córka… – tak wyczytana musiałam stanąć przy drzwiach i powiedzieć „jestem”, choć byłam sama jedna i jak wół było widać, że ja to ja, i że jestem.

Wtedy klawisz mówił „wezwana na przesłuchanie!” i wychodziłam z celi. Klawisz odprowadzał mnie do drzwi korytarza, a tam już czekał następny i prowadził do pokoju przesłuchań. Szło się najpierw schodami w dół do piwnic, potem długo krętymi piwnicznymi korytarzami do drzwi klatki schodowej, potem znów w górę i korytarzem do pokoju, gdzie urzędował „mój” esbek. Przed każdymi mijanymi drzwiami, na każdym zakręcie korytarza prowadzący mnie strażnik walił kluczami w poręcze schodów albo w kraty drzwi, na wypadek gdyby z przeciwka prowadzili innego aresztanta. Rzadko bardzo, ale jednak się zdarzało, że rzeczywiście z kimś szli, wtedy trzeba się było zatrzymać i odwrócić twarzą do ściany, aż przejdą. Oczywiście i tak zawsze się odwracało głowę, żeby popatrzeć. Raz się zdarzyło, że minęłyśmy się w ten sposób z koleżanką, u której w domu mnie zwinęli. Ze dwa dni nie mogłam ochłonąć z emocji, choć przecież mogłam się spodziewać, że i ją przymknęli.

Przesłuchania, to już właściwie nie były żadne przesłuchania. Tak sobie myślę, że ten esbek też musiał wyrobić jakieś normy i zdarzało się, że i z pół godziny coś tam sobie czytał w papierach, a ja gapiłam się w okno, potem coś tam pogadał, nieraz wrócił do dawno zadanych pytań, ale bez żadnego zapału i nadziei na odpowiedź. Podpisywałam protokół, na którym godziny przesłuchania niekoniecznie się zgadzały, a czas był znacznie wydłużony i strażnik zabierał mnie w drogę powrotną. Dzień z takim przesłuchaniem był bardzo urozmaicony.

Czas płynął swym monotonnym rytmem, skończył się rok, minął Sylwester i jakoś tak wkrótce po tym miałam pierwsze widzenie z mężem. Szłam na to spotkanie na miękkich nogach, wytęskniona przeokropnie, złakniona jego widoku, wieści z domu, no… wiadomo. A jednocześnie miałam świadomość, że tak przeokropnie wypaskudniałam, że aż słabo mi się z żalu nad samą sobą robiło.

Wprowadzili mnie do jakiegoś pokoju, za biurkiem siedział jakiś gruby oficer, mąż siedział na krześle przy stoliku. Na mój widok poderwał się, udało nam się na chwilę przytulić, ale oficer zaraz kazał siadać po przeciwnych stronach stołu. Siedliśmy, a on rozsiadł się za biurkiem, wgapił się w nas i powiedział: no, rozmawiajcie. Tyle by się chciało opowiedzieć…, siedzieliśmy bezradnie trzymając się za rękę.

Widzenie trwało pół godziny. Mąż przyniósł mi paczkę – same rarytasy normalnie nie do zdobycia w tamtych czasach – słodycze i wędliny z pomocy zagranicznej, jaka była organizowana przez Biskupi Komitet Pomocy, który miał siedzibę w kościele pw. Św. Krzyża przy ul. Wieniawskiego. Znaleźli nas i przyszli z pomocą sami, choć nie mamy ślubu kościelnego i nie braliśmy żadnego udziału w życiu parafialnym.

Dowiedziałam się też na tym widzeniu, że mam adwokata – pana mecenasa Jerzego Chmurę, późniejszego senatora, wspaniałego człowieka. Mecenasa Chmurę polecił mojemu mężowi „podziemny” kolega. Pan mecenas nie tylko bez problemu podjął się mojej obrony, nie tylko stanowczo odmówił przyjęcia jakiegokolwiek honorarium, ale i później, kiedy byłam już w Kamieniu Pomorskim i jeździł do mnie w różnych sprawach, nigdy nie zgodził się na zwrot pieniędzy za benzynę, czy chociażby na przyjęcie kartek na wyjeżdżoną benzynę. Zarówno dla mnie, jak i dla mojego męża był prawdziwą podporą.

Odkąd pan mecenas się mną zajął, życie stało się znacznie lżejsze. Mogłam pisać i dostawać listy. Pisałam do córki, do rodziców, tylko do męża nie – nie wyobrażałam sobie, żeby to, co chciałam mu napisać mógł czytać jakiś obcy urzędnik ze stemplem „ocenzurowano”. Mężowi też powiedziałam, żeby do mnie nie pisał.

Przekonałam się, że pilnujący „klawisze” są zupełnie w porządku. To byli na ogół starsi faceci, którzy chcieli mieć spokój i tyle. Ile mogli, tyle pomagali. Jeden z nich, który mi kiedyś z westchnieniem powiedział – „żeby pani chociaż coś ukradła…” przyniósł mi nawet w tajemnicy obcinacz do paznokci, bo pazury miałam już potworne, a do paczki nie pozwalali wkładać niczego ostrego. Ryzykował bardzo, bo gdybym była świnią i go podkablowała, kłopoty miałby straszne.

   MTrembilska_016 MTrembilska_017
Postanowienie o tymczasowym aresztowaniu z dnia 17.12.1983 r., z którego wynika, że M. Trembilska jest podejrzana o to,
że „trudniła się kolportażem nielegalnych czasopism zawierających fałszywe wiadomości mogące narazić na poważną szkodę interesu PRL”,
a jej aresztowanie jest uzasadnione „z uwagi na znaczny stopień społecznego niebezpieczeństwa czynu”.

Były też następne paczki i widzenia. Na tych widzeniach bywało różnie, zależy kto pilnował. Kiedy trafił się ktoś porządny, to i na chwilę przytulić i pocałować się udało.

A gdzieś mniej więcej w połowie stycznia dali mi pod celę Grażynkę. Była prześliczna – młoda postawna blondynka, błękitne oczy, anielska buzia. Jej mąż, przywódca głośnej wtedy bandy, siedział w więzieniu na Kaszubskiej, a Grażynka przychodziła na przesłuchania w charakterze świadka. Któregoś razu charakter świadka zmienili jej na charakter podejrzanej i Grażynka zamiast w domu, wylądowała w mojej celi. Ta banda napadała w domach na samotne starsze osoby, o których miała rozeznanie, że mają pieniądze i różne kosztowności. Makabrycznymi torturami wymuszali wskazanie, gdzie co jest schowane. Przypalali ludzi żelazkiem, kobietom do pochwy wkładali elektryczne grzałki – no, potworność! Mnie Grażynka opowiadała, że ona tylko przechowywała w domu zrabowane rzeczy i nie miała pojęcia o tym wszystkim, a jej mąż stał tylko na czatach. Ale mój esbek mówił, że to właśnie Grażynka była główną prowodyrką i to ona wymyślała tortury, a jej mąż osobiście to wszystko wykonywał. Nie wiedziałam komu wierzyć. Niestety potwierdziła się najokropniejsza wersja.

W każdym razie, kiedy Grażynka do mnie trafiła, zanim dowiedziałam się tego wszystkiego o niej, wydawała mi się aniołem i była jak anioł. Pocieszała mnie najserdeczniej, jak można sobie wyobrazić, w nocy opatulała mnie kocem bym nie marzła, nie pozwalała mi ciągnąć ciężkiego kibla, żebym się nie przemęczyła. Po długiej samotności taka współczująca, serdeczna towarzyszka była jak wybawienie. Powoli, półsłówkami odkrywała przede mną o co jest oskarżana, ale zawsze mówiła o sobie jak o nieświadomie wciągniętej w to wszystko ofierze. Miała ze sobą plik listów od męża, pisanych z więzienia na Kaszubskiej. Listy naprawdę piękne i wzruszające. Prosił ją w nich przede wszystkim, by się zajęła ich dwiema małymi córeczkami (5 i 8 lat), by dała im dobry dom, żeby je wychowała na dobrych ludzi. Płakałyśmy nad tymi listami obydwie. Po tygodniu Grażynkę wywieźli do Kamienia Pomorskiego, a jej mąż popełnił samobójstwo waląc z rozpędu głową w mur na więziennym spacerniku.

Kiedy i ja znalazłam się w Kamieniu, spotkałam tam Grażynkę przelotnie raz jeszcze. Sprawa jej bandy ciągnęła się bardzo długo i jakoś przegapiłam jej zakończenie. Nie wiem więc ostatecznie jakie było rozstrzygnięcie. W każdym razie, choć znam tę całą historię, nie umiem spojrzeć na Grażynkę jak na zbrodniarkę i ciepło ją wspominam. Sama nie wiem, czy świadczy to o mnie źle, czy niedobrze.

Zabrali Grażynkę, a mnie przenieśli wreszcie do celi wieloosobowej. Były tam już trzy dziewczyny, ja doszłam jako czwarta. Jedna z Bydgoszczy, już po jednym politycznym wyroku, teraz w recydywie. Bardzo to była dzielna i bardzo nam wszystkim pomocna dziewczyna, bo już wcześniej swoje odsiedziała. Umiała się poruszać w rzeczywistości więziennej, a poza tym tak pełna humoru i radości życia, że wszystkie nas swym optymizmem zarażała. Druga, sporo od nas starsza, ze Szczecina – znaleźli u niej w pracy trefne materiały. Dużo później się okazało, że mieli na nią jakieś haki i była wetknięta w charakterze kabla. Trzeciej za nic nie mogę sobie przypomnieć. Pamiętam tylko, że siedziała za jakieś przekręty gospodarcze i nie wadziła nikomu. Nic więcej, nawet imienia, ani jak wyglądała.

Zostałam przyjęta z wielkim entuzjazmem. Z bardzo prozaicznego powodu: moja najlepsza przyjaciółka pracowała w szpitalu milicyjnym i stamtąd „organizowała” mi watę w wielkich pakach. Jak weszłam do celi niosąc dwie paki waty, kobietom wprost dech zaparło. Młodszym czytelniczkom spieszę wyjaśnić, że wtedy nie tylko o żadnych skrzydełkach i nadzwyczajnej chłonności nie było mowy, ale i zdobycie paczki waty było wyczynem. Nie wiem co by było, gdyby nie moja przyjaciółka, ale dzięki niej ani ja, ani żadna babka, która ze mną kiblowała przynajmniej tego jednego problemu nie miała.

Po mojej malutkiej dziupli, cela, w której się teraz znalazłam, wydawała się ogromna – pod oknem duża prycza, kubeł w kącie przy kaloryferze, po drugiej stronie bardzo duży stół i przykręcone do podłogi cztery taborety. Pod jedną ścianą była nawet jakaś szafka z półkami. No, teraz to żyło się cudnie. Przede wszystkim dogadałyśmy się z klawiszami, że będziemy codziennie wieczorem myć korytarz i zmywać miski z całego oddziału. Za to, kiedy już to wszystko porobiłyśmy, mogłyśmy codziennie, dowolnie długo siedzieć w łaźni pod prysznicami. Chlapałyśmy się tam jak foki, wyśpiewując na golasa przemiennie sprośne i wywrotowe piosenki. Byłyśmy wykąpane, robiłyśmy sobie nawzajem wymyślne fryzury i nareszcie znowu byłam kobietą.

Miałyśmy też przepyszne jedzenie, o jakim na wolności próżno wtedy by marzyć. Przepyszne szwajcarskie i niemieckie czekolady w różnych gatunkach, wędliny próżniowo pakowane, jakie wtedy widziałam po raz pierwszy, a teraz ich pełno w każdym markecie, dobra herbata, a nawet kawa, która zasadniczo była zabroniona, ale mój esbek przymykał oko i pozwalał mężowi dać mi też kawę. Działał wtedy intensywnie jakiś „Komitet solidarności”, chyba z Francji (nie możemy sobie z mężem teraz przypomnieć dokładnie) i mąż dostawał od nich takie paczki. Chyba z jakiegoś rozdzielnika, bo nie starał się specjalnie o nic takiego, po prostu przychodziły pocztą do domu.

Z tego wspólnego pobytu zapamiętałam jeszcze niesamowity seans spirytystyczny, który urządziła nam ta dziewczyna z Bydgoszczy – przy myciu naczyń zakosiłyśmy jeden płaski blaszany talerz. Na kartonie z jakiejś paczki wypisałyśmy co tam wypisać należy, trochę się chichrając położyłyśmy ciasno przywierające do talerza i do siebie nawzajem ręce, zadałyśmy pytanie, czekałyśmy chwilę zdystansowane i wyluzowane, i nagle, jak tym talerzem szarpnęło, jak nie zaczął szaleńczo wirować po papierze! Najdziwniejsze, że odpowiedzi były całkiem sensowne, a pytałyśmy o sprawy, których pozostałe nie znały i żadna z nas nie mogła sterować odpowiedziami dla drugiej.

Tak to trwało mniej więcej do połowy lutego, a potem pojechałam do Kamienia Pomorskiego. Już na wolności starałam się odnaleźć tę dziewczynę z Bydgoszczy, ale bezskutecznie. O tej ze Szczecina dowiedziałam się wielu nieciekawych rzeczy, ale nie spotkałam jej nigdy. Ta gospodarcza zupełnie mi wyparowała z pamięci.

Któregoś popołudnia zaprowadzono mnie do pokoju, gdzie czekał już prokurator, który podpisywał mi pierwszą sankcję i który konsekwentnie załatwiał odmownie liczne prośby o uchylenie aresztu słane przez mego adwokata. Była też esbeczka – wredne babsko, najgorsze ze wszystkich, które pilnowały nas na widzeniach z mężem. Nienawidziłam jej serdecznie, bo mi zabrała piękne zdjęcie córki, które mąż przyniósł mi na widzenie. Na biurku leżała dość gruba teczka – były tam spisane wszystkie przesłuchania, protokoły z rewizji w domu i w ogóle wszystko, co dotyczyło sprawy. Śledztwo było skończone. Dali mi to wszystko do czytania, a sami zaczęli opowiadać sobie głośne żarciki, zaśmiewali się i mizdrzyli do siebie ignorując mnie ostentacyjnie jakbym była meblem, czy jakimś wpadniętym przypadkowo do pokoju śmieciem.

Z tych akt dowiedziałam się, że w „mojej” sprawie siedzi jeszcze jeden mój kolega i jest też jakaś babka, której nie znałam, a od której nieopatrznego podania jednego nazwiska otworzyła się ścieżka, po której doszli do całej malutkiej grupki, jaką stanowiła Danusia (u którj był kocioł), ten kolega i ja. Ta babka odpowiadała z wolnej stopy. Wynikało z tego, że gdybym nie wlazła w ten „kocioł” i tak by po mnie przyszli. Jakoś mnie to pocieszyło, bo do tej pory myślałam, że to wszystko przez to moje ciągłe chodzenie na skróty.

Przeczytałam, podpisałam wszystko, co mi kazali – i odesłali mnie z powrotem do celi. Na drugi dzień, zaraz po śniadaniu wyprowadził mnie klawisz na korytarz. Tam czekał już jakiś inny i zaprowadził mnie do pokoju, gdzie leżały na stole wszystkie moje rzeczy, które zabrali mi na wejściu.

Przyprowadzili za chwilę Dankę, wzięłyśmy swoje rzeczy, podpisałyśmy pokwitowania i wyprowadzili nas na dziedziniec. Wsadzili do milicyjnej suczki i powieźli do Kamienia Pomorskiego do Aresztu Śledczego dla Kobiet. Droga przeszła nam bardzo szybko – opowiedziałyśmy sobie wszystko, co działo się z nami na Małopolskiej, porównywałyśmy, o co pytali nas na przesłuchaniach, zastanawiałyśmy, co czeka nas w Kamieniu. Miałyśmy stracha, ale też i nadzieję, że będzie lżej niż dotychczas.

Pół roku i trzy dni – wspomnienia sprzed wolności

Panią Małgorzatę Trembilską poznałam przy okazji realizacji wystawy „Matki Solidarności” o kobietach szczecińskiego podziemia. Organizowało ją stowarzyszenie Czas Przestrzeń Tożsamość. Małgorzata Trembilska była jedną z bohaterek wystawy. Wówczas przygotowaliśmy jedynie krótkie notki o naszych bohaterkach, parę zdań opisu pod fotografiami. Kiedy rok później pan Andrzej Łazowski zaprosił mnie do współtworzenia książki, w której na historie „Matek…” było zdecydowanie więcej miejsca, z radością się tego podjęłam.

Dziś, po latach, to ona zdecydowała się napisać swoje wspomnienia. Język, jakim są napisane jest dla Małgorzaty Trembilskiej charakterystyczny – kusi, aby go poprawić, ulepszyć, nadać bardziej szacowną formę, ale właśnie tego zrobić nie wolno. Bo ten język świetnie odzwierciedla stosunek autorki do swojej działalności, którą żartobliwie nazywa „konspirą”. Małgorzata Trembilska nie traktuje czasu „konspiry” w kategoriach martyrologii. Ale nie lekceważy tego doświadczenia. Zaangażowanie się w podziemną działalność było dla niej kwestią przyzwoitości, a nie bohaterstwem. Dlatego w jej wspomnieniach bohaterstwa próżno szukać, nie ma go w lapidarnych opisach przesłuchań, krótkich widzeń z mężem, paczek, listów, w tęsknocie i przeraźliwym lęku o rodzinę, dostrzec je można jedynie między słowami.

Kinga Konieczny

Ten wpis został opublikowany w kategorii Historia, Pamiętniki, Wspomnienia, Reportaże, Szczecinianie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.