Przeżyła zamach SB

Służba Bezpieczeństwa chciała zabić szczeciniankę Irenę Piotrowicz. Zamach się nie udał. Przeżyła. Dziś pierwszy raz opowiada o tamtych czasach.

– Gdy leżałam w śpiączce w szpitalu, pilnujący mnie SB-ecy odłączyli urządzenia podtrzymujące życie – opowiada pani Irena. – Przypadek sprawił, że przyszła zobaczyć mnie koleżanka z Duszpasterstwa, Ela Stybrych. Zobaczyła kręcących się facetów, którzy odłączali przewody urządzenia. Narobiła rabanu. Przybiegł personel szpitala. SB-ecy zapowiedzieli jej wówczas, że skończą z nią, tak jak ze mną. Na szczęście, nic jej nie zrobili. Po tym wydarzeniu ojciec Hubert Czuma z Duszpasterstwa zarządził stałe czuwanie przy mnie.

11 listopada ub.r. Irena Piotrowicz zwana w podziemnym środowisku „Dializą” – w związku z pracą w służbie zdrowia – otrzymała specjalne, osobiste zaproszenie do Pałacu Prezydenckiego w Warszawie. Była w tym dniu jedyną osobą cywilną poproszoną przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Otrzymała z jego rąk Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta.

IPN wszczął niedawno śledztwo w sprawie popełnienia zbrodni komunistycznej, a konkretnie – o usiłowanie zabójstwa przed laty Ireny Piotrowicz.

Kapitan milicji ostrzegał

Historia „Dializy” pokazuje jak misternymi mackami oplatano opozycjonistów i jakich metod używano do eliminowania tych najbardziej niepokornych.

– Pewnego razu, gdy byłam u swojej cioci, natknęłam się na kapitana milicji, trenera judo, pana M. – wspomina tamto zdarzenie Irena Piotrowicz. – Najpierw próbował mnie namówić do wypicia z nim wódki, a później zaczął przekonywać, że jestem nieodpowiedzialna. Mówił, że zadając się z wrogami socjalizmu szkodzę sobie i Polsce Ludowej. Byłam wtedy młoda, pyskata, nie bałam się niczego. Oczywiście zaskoczyła mnie obecność milicjanta w domu mojej ciotki.

W pewnym momencie pan M. stwierdził:

– Po przyjacielsku radzę ci, masz skończyć z tym typem Czumą, bo zginiesz. Nie bądź głupia. Dobrze ci radzę.

Źle trafił. Ojciec Hubert Czuma był dla Ireny wzorem. Jak dla wielu innych młodych ludzi w Duszpasterstwie Akademickim. Była poza tym prawą ręką jezuity przy organizacji studenckich pielgrzymek do Częstochowy. Wykrzyczała z młodzieńczą złością, że M. nie jest godzien księdzu nawet pięty całować. Milicjant smętnie pokiwał głową i zwracając się do ciotki Ireny stwierdził lakonicznie:

– No widzisz, Liluniu, ona musi umrzeć.

Dziesięć lat temu, gdy ciotka umierała, przyznała się Irenie, że zmuszono ją do inwigilowania siostrzenicy i prosiła o wybaczenie.

Donosiciele w bliskim otoczeniu

– Przez dwa miesiące przed próbą wyeliminowania mnie z życia, trzy osoby „czuwały” nad moim bezpieczeństwem, głównie towarzysząc w drodze z pracy do domu – opowiada pani Irena. – Jedną z nich był Wiesław P. który już po 1989 r. chełpił się, jaki to on był opozycjonista i ile ma zasług. Dopiero później, już z akt SB wynikło, że był TW, tajnym współpracownikiem SB o kryptonimie „Anka”.

– Nawet w kręgu ludzi Duszpasterstwa mieliśmy wtyki. Jednego udało się namierzyć i to przez przypadek. Był nim Krzysztof B. Kiedyś się wygadał, że największą radość sprawi mu mój widok za kratkami. Długo mnie poszukiwał wśród znajomych, gdy mu zniknęłam sprzed oczu z wynajmowanego mieszkania, gdzie drukowałyśmy z Irenką Wołowską ulotki i odezwy ROPCiO. Gdy wreszcie mnie zlokalizował – a mieszkałam wówczas w domku państwa M., gdzie też „chodził” nocami powielacz – już na drugi dzień, o 5.30 rano SB zrobiła kocioł.

Dzień wykonania wyroku

W połowie roku 1979 zaprzyjaźnieni działacze podziemia, Danuta i Mieczysław Ustasiakowie wyjechali na wakacje. Irena zamieszkała u nich.

10 lipca rano, jak zwykle wsiadła do tramwaju linii nr 5. Przy dzisiejszym placu Rodła wysiadła, by przesiąść się do linii 3 i pojechać do pracy do szpitala. Na przejściu stanęła, czekając wraz z innymi pieszymi na zmianę świateł. Była godzina 7.30. Zapaliło się zielone światło, ruszyła. W tym momencie na pasy wjechała rozpędzona syrenka uderzając w Irenę. Samochodem kierował stargardzki milicjant Ludwik S. W środku siedziało też trzech innych funkcjonariuszy. W wyniku uderzenia Irena doznała wielu bardzo poważnych obrażeń. Miała złamaną żuchwę, trzy kręgi szyjne, kość skroniową i otwarte złamanie prawej goleni, odbite i zalane krwią płuca oraz złamaną podstawę czaszki. Syrenka uciekła z miejsca wypadku.

Milicjanci, którzy się później pojawili, nie wezwali karetki pogotowia. Pogotowie zawiadomiła mieszkająca w sąsiedztwie lekarka, która widziała wypadek. Gdy Irena trafiła do szpitala, wejścia do jej pokoju chronili nie milicjanci, a funkcjonariusze SB. Nie dopuścili do zapadłej w śpiączkę Ireny nawet ojca Czumy, który przyszedł z ostatnim namaszczeniem.

Gdy po kilku tygodniach odzyskała świadomość, ordynator powiedział jej, że musi spędzić w szpitalu jeszcze wiele tygodni. Kilka dni później poszedł na urlop. Jego zastępca, lekarz G. natychmiast kazał jej wynosić się ze szpitala. Ponoć, jak stwierdził: „brakuje łóżek”.

Dyscyplinarka za… uszkodzenie błotnika

Gdy przebywała w szpitalu ówczesny jej szef zwolnił ją dyscyplinarnie z pracy. A milicja wytoczyła jej sprawę przed Kolegium ds. Wykroczeń o „uszkodzenie prawego błotnika” syrenki, która w nią uderzyła.

– W kolegium odwoławczym tylko dzięki odwadze pewnej dziewczyny, która też była na pasach i zeznała, jak było naprawdę, wniosek milicji umorzono – wspomina ze wzruszeniem tamtą kobietę.

Oddała sprawę do sądu przeciwko zakładowi pracy, który ją zwolnił. Dowiedziała się, że stało się to na kategoryczne żądanie SB.

Jej stan nadal był ciężki. W szczecińskich szpitalach, mimo że była już Solidarność, nie bardzo chcieli ją leczyć. Jezuita Czesław Białek z Poznania załatwił jej dalsze leczenie w Poznaniu u prof. Degi. Wcześniej trafiła na wstępne badania do Piły. Gdy tamtejsi lekarze wyjmowali z nogi tkwiące w niej zbyt długo „żelastwo”, byli przerażeni. Skwitowali to dosadnie: – Ale ci spieprzyli nogę!

Zakłamani bohaterowie

Irena do dziś porusza się tylko o kulach. Ma 85 proc. utraty zdrowia. Przez cały czas pomaga wielu ludziom i walczy o swoje. Nawet ze szczecińskim ZUS (przeszła przez 35 komisji), który zawsze orzekał, że owszem ma uszczerbek na zdrowiu, ale niewielki. Dopiero komisje w Warszawie, za każdym razem zdziwione orzeczeniami ze Szczecina, orzekały 85 proc. uszczerbku.

– Kazimierz Janusz z ROPCiO namawiał mnie, bym napisała Białą Księgę dla potomności, ale wielu lat cierpienia nie da się przelać na papier. Ja nie potrafię.
A poza tym… Codzienne „użeranie” się z urzędnikami, ta zwykła proza życia w „wolnym państwie”, zabija chęć nie tylko do pisania – mówi z goryczą Irena Piotrowicz. – Tak wiele jeszcze trzeba ujawnić z przeszłości, także dotyczącej działaczy podziemia. Wystarczy obserwować, jak „druga liga” opozycji wypina dziś piersi do odznaczeń, jak kłamie o swoim bohaterstwie, by odechciało się wszystkiego.

Marek Rudnicki, Głos Szczeciński, 3 IV 2008 r.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Pamiętniki, Wspomnienia, Reportaże. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.