Stanisława Engelówna

Była kobietą piękną. Uroda jej niewiele miała wspólnego ze słodkimi buziami gwiazdek przedwojennego kina. Po latach mówić się będzie, że została „obdarzona doskonałymi warunkami zewnętrznymi”, „nieprzeciętną aparycją”, ktoś wspomni nawet, iż była to uroda „majestatyczna”.


I chociaż młodej, wesołej aktorki nikt nie myślał pakować do szufladki zastrzeżonej dla „majestatycznych”, wspaniałych heroin, to przecież typ prezentowanej przez nią urody bardzo pasował do postaci posągowo pięknych a rozdartych wewnętrznie kobiet, jakże popularnych w tamtym sentymentalnym kinie.
Takie też właśnie role w przedwojennym filmie przyniosły jej rozgłos, a nazwisko stało się magnesem dla kinowej publiczności. Nie pozwoliła jednak narzucić sobie ckliwego, taniego schematu.
W najbardziej chyba udanym z jej filmów, we „Wrzosie” reżyserowanym przez Juliusza Gardana, potrafiła swą aktorską interpretacją uratować ów melodramatyczny obrazek przed „poetyką” absolutnego kiczu. Grając dziewczynę, która nie może, jak się to mówiło, dochować wiary ukochanemu a skazanemu na syberyjskie wygnanie chłopcu, wydobyła ze swej roli wiele prawdziwego tragizmu.
Przygoda z filmem zaczęła się jednak zbyt późno, by mogła stać się czymś więcej niż się stała, to znaczy efektownym wkroczeniem na scenę popularności. „Wrzos”, jak również inne głośne wówczas filmy z jej udziałem – „Florian”, „Rena”, „Serce matki” – nakręcone zostały przecież w 1938 r. Jeszcze w 1939 r. powstał ostatni: „O czym się nie mówi”, w którym próbowano poszerzyć jej aktorskie emploi. Zagrała w nim rolę „tragicznej prostytutki” Franki. Nie była to próba zbyt udana, lecz i tym razem potrafiła Engelówna wywiązać się ze swego zadania więcej niż poprawnie.
Na ciąg dalszy nie starczyło już czasu. Wojna przerwała świetnie zapowiadającą się filmową karierę. Nie zdążyła stworzyć na ekranie jakiejś ważnej, wybitnej roli, zdążyła jednak spotkać się z prawdziwymi indywidualnościami aktorskimi tamtych lat. Partnerowała Zelwerowiczowi, Węgrzynowi, Junoszy-Stępowskiemu, Woszczerowiczowi, Cwiklińskiej, Wysockiej… A w „Geniuszu sceny” – filmowym zapisie teatralnych kreacji wielkiego aktora – samemu Ludwikowi Solskiemu. Jeśli więc zważyć, że ledwie cztery lata wcześniej zdecydowała się zdawać do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, szybkość artystycznego awansu musi zaimponować. Świadczy to zarówno o ambicjach, jak i talencie młodej aktorki.
Urodzona w 1908 r., w rodzinie kolejarza Aleksandra Angla, nie była zresztą – jeśli tak rzec można – scenie przeznaczona. W zachowanym z lat jej młodości dowodzie osobistym jest zdjęcie ładnej panienki w ciemnej sukience z białym kołnierzykiem. I urzędowe wpisy do odpowiednich rubryk: wzrost – średni, oczy – niebieskie, twarz – pociągła, posiada znajomość czytania i pisania, zawód – przy rodzicach.
Akurat tyle, chciałoby się powiedzieć, by stanowiło to charakterystykę młodej, skromnej nauczycielki, jaką wkrótce została, pracując na prowincji w szkole handlowej.
Coś jednak musiało być w tej dziewczynie niezwykłego, jeśli po zdaniu w 1934 r. eksternistycznego egzaminu aktorskiego zwróciła na siebie uwagę Towarzystwa Kultury Teatralnej, które było wówczas dysponentem wielu poważnych warszawskich scen. Niedługo potem, w Teatrze Narodowym, Ludwik Solski dał jej szansę debiutu.
Później często wspominała „straszne chwile”, jakie przeżyła, gdy nagłe zastępstwo i decyzja dyrektora stworzyły jej tę możliwość. Aktorzy zamówieni na ostatnią i jedyną już próbę, tuż przed spektaklem, po prostu nie przyszli. Zwątpili czy do „przedstawienia w ogóle dojdzie”, sarkali, że „za moich czasów początkująca aktorka w ogóle by nie weszła na scenę” bez prób. Ale Solski – zaryzykował. Na tamtej gorączkowej, dwuosobowej próbie, podczas której sam markował wszystkie role nieobecnych kolegów, Engelówna musiała się chyba sprawdzić. A ja wierzę w młode pokolenie – powiedział nim kurtyna uniosła się w górę. To było „Dożywocie” Fredry, Engelówna grała Różę i nie obyło się bez róż po tym – zakończonym sukcesem – debiucie. Solski, jak wspominała później zadowolona, „promieniał”. Zaopiekował się serdecznie młodym talentem. Pod jego okiem grała we „Fryderyku Wielkim”, „Skąpcu”, „Weselu”, „Warszawiance”, jednakże po sezonie, być może chcąc się wydostać z kręgu cienia, jaki rzucał na scenę jej wielki nauczyciel, przeniosła się do Teatru Miejskiego w Łodzi. Był to ostatni sezon teatralny przed wojną.
Do Warszawy wróciła zaraz po wyzwoleniu, wkrótce po dramatycznych przeżyciach w niemieckim obozie. Nieomal od razu podjęła też pracę w stołecznych teatrach.
Do Szczecina, razem ze swoim mężem, Eustachym Kojałłowiczem poznanym jeszcze przed wojną w Teatrze Narodowym, przyjechała w 1949 r. I – w zasadzie – tylko na występy gościnne. Choć sztuka, w której wówczas grała: „Seans” Noela Cowarda, była błaha, to decyzja o zaangażowaniu się do tutejszego teatru i pozostaniu w Szczecinie błahą nie była na pewno.
Jest w teatralnym archiwum tamta umowa, w której Zbigniew Sawan zawiadamiał: angażuję Panią (…) w charakterze aktorki z gażą 39.200 złotych. Trudno dziś jednak powiedzieć, co tak naprawdę wpłynęło na tamtą decyzję, sądzę wszakże, że dla aktorki z ambicjami, kochającej teatr, było sprawą ważną, iż szczeciński zespół Sawana tworzyli artyści o naprawdę wysokiej, ugruntowanej już przed wojną renomie: Maria Malicka, Lidia Wysocka, Gustaw Rasiński, Stanisław Bryliński…
Na szczecińskiej scenie Engelówna występowała dziesięć lat. To wiele, jeśli zważyć, iż były to ostatnie lata jej kariery i życia. Dodajmy, że nie był to – mimo romantyzmu lat pionierskich, jaki zawsze pojawia się we wspomnieniach – okres szczególnej artystycznej prosperity tworzącego się przecież dopiero szczecińskiego teatru.
Nie można o tym zapominać podsumowując jej powojenny dorobek. Odeszła przecież, nim ów teatr okrzepł, nim zdobył sobie pozycję w kraju.
Musi o tym pamiętać biograf aktorki, który będzie szukał śladów kreacji aktorskich w ówczesnym, bardzo nierównym, często zwyczajnie miernym repertuarze, pośród spektakli przeciętnych lub tylko poprawnych.
Tym większe powinien budzić uznanie fakt, że i z tego materiału potrafiła Engelówna stworzyć więcej niż kilka udanych ról, bo pewien wzór scenicznej osobowości.
Żeby jednak nie popaść w przesadę przyznajmy, że i tamte sezony, pełne nieśmiałych wzlotów i gwałtownych upadków, stwarzały czasem szansę sztuce przez duże S. Engelówna potrafiła wówczas znaleźć szansę dla siebie.
Tak było chociażby w słynnym „Don Carlosie” (1953 r.) wyreżyserowanym przez Emila Chaberskiego, w którym jej dynamiczną, pełną ekspresji księżnę Eboli nazwał recenzent „prawdziwym arcydziełem”. Tak było w późniejszej o cztery lata kreacji lady Milford w „Intrydze i miłości” wystawionej przez Jana Maciejowskiego. Z powodzeniem grała też panią Vauban w „Królu i aktorze” Brandstaettera, Oliwię w „Wieczorze trzech króli”, czy – nie poprzestając na postaciach wytwornych pań minionych epok – pełen umiaru, piękny typ radzieckiej kobiety w „Obcym cieniu” Simonowa.
Często chwalono jej grę, lecz dla kronikarza przeglądającego po latach opinie recenzentów większą wagę od konwencjonalnych komplementów mają czasem komplementy niejako… mimowolne.
I tak w czerwcu 1956 r. Teatr Polski wyjechał z „Profesją pani Warren”, w którym to przedstawieniu Engelówna grała główną rolę, na gościnne występy do Koszalina. Recenzent miejscowej gazety, zgodnie z duchem czasów, dowodził po obejrzeniu spektaklu, iż problematyka sztuki Shawa nie może być bliska współczesnemu widzowi, gdyż jest to świat obcego nam, pozbawionego moralności kapitalizmu, a jego postacie budzą niechęć i odrazę. Ale przecież – doceniając główną rolę zboczyć musiał z obowiązującego szlaku, pisząc z nagłym entuzjazmem, że Engelówna jest po prostu wspaniała i że w jej wykonaniu Pani Warren to kobieta żywa, pełna temperamentu, pełna wzlotów i upadków.
Prawda sztuki – dzięki sztuce aktorskiej – okazała się więc silniejsza od schematu.
Engelówna pozostała wierna tej prawdzie. Gdy życie zmieniło jej „doskonałe warunki zewnętrzne” potrafiła, bez uszczerbku dla swego aktorstwa, przystosować się do nowej sytuacji, co więcej – znaleźć w niej nowe wartości.
Ona, obsadzana kiedyś w rolach posągowych niewiast o „majestatycznej” urodzie, umiała teraz stworzyć rolę złożoną z samych przeciwieństw tamtych postaci. Jej Agafia w „Ożenku” (1952 r.) to – jak pisał F. Jordan – znakomity typ mieszczańskiej panny na wydaniu, pełnej zarazem głupiego sentymentalizmu i zachłanności, komicznego liryzmu i naiwnej chytrości…
Obdarzona dużym poczuciem humoru (w archiwum teatru pozostały jej notesiki do zapisywania… dowcipów), chętnie występowała teraz w komediach.
Był jeszcze przed aktorką czas na wielką artystyczną dojrzałość, na nową jakość jej scenicznej sztuki.
Na pełny rozwój talentu nie pozwoliła jednak choroba. Przygotowując swoją ostatnią rolę – podczas próby generalnej „Geniusza i szaleństwa” według A. Dumasa – zasłabła nagle i nie powróciła już więcej na scenę. Zmarła kilka tygodni później.
Pogrzeb artystki – szczegółowo opisany przez miejscową prasę – dowiódł, tym razem już po raz ostatni, jak wielkim uznaniem cieszyło się w Szczecinie jej aktorstwo. W ostatniej drodze towarzyszył jej przeszło tysięczny tłum, było wiele kwiatów i prawdziwego wzruszenia. Rafał Kajetanowicz żegnający koleżankę w imieniu zespołu powiedział: Byłaś dumą naszego teatru.
Z perspektywy lat kilkudziesięciu słowa te odnieść możemy nie tylko do tamtego, przeszłego czasu. Bo choć gwiazda aktorstwa Stanisławy Engelówny nie zajaśniała takim blaskiem, jaki prorokował jej początek kariery, choć życiowe okoliczności i przedwczesna śmierć nie pozwoliły aktorce w pełni rozwinąć swego talentu, to przecież dla szczecińskiego środowiska teatralnego, dla życia kulturalnego miasta była postacią niezwykłą. Gwiazda jej przyniosła tu ze sobą blask najpiękniejszych teatralnych tradycji polskiej sceny. Stanowiła o ciągłości tej tradycji, podkreślała jej niegasnącą obecność.
Grób mieści się w 20 kwaterze cmentarza, na samym jej skraju, nie dalej niż sto metrów w lewo od głównej bramy. Ciemny i pozieleniały od wilgoci kamień zdobią wciąż jeszcze złote litery: „Stanisława Engelówna. Aktorka.”

Artur D. Liskowacki, Stanisława Engelówna 1908 – 1958. A gwiazda jej przyniosła tu…, [w:] Ku Słońcu 125. Księga z miasta umarłych, pod red. M. Czarnieckiego, Szczecin 1987.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Szczecinianie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.