Ziemia gromadzi prochy (1)

Gdy się dojeżdża do Szczecina po przebyciu bardzo pięknie pofalowanego krajobrazu – zastępuje drogę rozkopane, rozgrzebane oraz pachnące cementem i wapnem nowe przedmieście. Nie jest to widok specjalnie szczeciński. Budują się całe Niemcy, powszechnie i gorączkowo. Nie było miasta na całej drodze, w którym by nie budowano. Ten pęd budowlany idzie w dwóch kierunkach: ku monumentowi i ku przeciętności. Hitlerowskie Niemcy stawiają obecnie albo olbrzymie, gigantyczne budowle, w które Trzecia Rzesza kształtem stałym chce zakląć i upamiętnić swój rozmach przeobrażeń, albo małe budowle, wynikające z aktualnej potrzeby.


Ze wszystkich sztuk pięknych w Niemczech współczesnych rozwija się naprawdę wartościowo tylko architektura. Poczucie przeżywania zdarzeń o przełomowej wielkości zbiegło się tak jakoś szczęśliwie ze zmianami w zbiorowym odczuwaniu piękna. Gust niemiecki był dotychczas bardzo zły i służył za odstraszający przykład; obecnie wyraźnie się poprawia. Przynajmniej w architekturze. I w tym wszystkim, gdzie celowość oraz użyteczność jest rozstrzygającym elementem piękna – we wszystkich niemal wytworach przemysłowych, które, jeśli nie są nawet piękne, mają przecież swój niewątpliwy styl i wdzięk. Może działa tu prawda o największej swobodzie, jaką w pracy swej cieszy się architekt; wszakże cenzura i kontrola treści niewielkie ma tu uprawnienia?
Więc powstają olbrzymie gmachy reprezentacyjne, sale zebrań, stadiony, pałace sportowe i hale fabryczne. Wszystkie budowle, jakie widzieliśmy, są estetyczne i sprawiają wrażenie dodatnie. Cechuje te zwaliska brył i wielkich płaszczyzn prostota. I nie zawsze nawet posiadają piętno surowości, którym odznacza się wiele współczesnych budowli. Architektura niemiecka zdołała już przekroczyć ów niebezpieczny punkt, jaki tkwił w trzymaniu się obcych, eksperymentalnych wzorów, wzięła z nich to, co było wartościowego, i przekształca je teraz samodzielnie.
Rezultaty są na ogół pomyślne, czasem piękne; mimo wszystko grawitują jeszcze często ku wynaturzeniu właściwego stylu. Odzywa się w nich rykoszetem tak długo pielęgnowany zły smak estetyczny i dopomina się o odebrane mu. prawa. Zły smak odzywa się w owej inklinacji bez miary i opamiętania do gigantyczności architektonicznej. W niczym nie można tracić miary. W rzeczach, które dały dobre i wspaniałe rezultaty – również. Rozmiar w architekturze musi przecież być czymś uzasadniony. Gdy płynie z myśli, która posiada cechy wielkości – rezultat jest dobry. Ale gdy jest wynikiem licytacji na gigantyczność? Wtenczas jest źle.
A właśnie w Niemczech można obecnie zauważyć takie ambicje, przypominające cechy umysłowości amerykańskiej: najdłuższe autostrady, największe mosty, najpojemniejsze zbiorniki, najobszerniejsze sale. W Norymberdze zbudowano kino, które jest największą salą tego rodzaju na świecie. Niemcy pysznią się przed cudzoziemcem takim rekordem i odebraniem Ameryce pierwszeństwa; są przekonani, że ta rekordomania jest dalszym ciągiem owych wielkich rzeczy, które się w ich kraju obecnie dzieją. A to tymczasem już zupełnie coś innego: produkt wyraźnego zmaterializowania gustów, które tak bardzo i silnie zbliżać poczynają niemiecki styl życia codziennego do życia i ideałów amerykańskich.
Ale obok gigantycznego krzewi się w najlepsze budownictwo małe. Powiedzmy, robotnicze, bo z myślą o robotnikach tworzone. Gdy się dojeżdża do któregokolwiek miasta niemieckiego, wybiegają naprzeciw całe dzielnice małych, jednopiętrowych domków, na których świeżość barw i tynku wskazuje, że nie przekraczają lat pięciu istnienia. Wszystko powstało po rewolucji, po dojściu do władzy narodowego socjalizmu i jest świadectwem tej prawdy, że twierdzenia o ludowym charakterze ruchu hitlerowskiego mają sporo podstaw słuszności. O człowieka pracy, o drobnego pracownika dba się tu istotnie. Raczej odbiera się więcej posiadającym, raczej idzie się ku zrównaniu dochodów, aniżeli miałoby się nie dbać o maluczkich. Jeśli mimo to, mimo tych wysiłków istnieją jeszcze spore ogniska niezadowolenia, istnieje jeszcze bezrobocie, albo stan, który jest bardzo do bezrobocia zbliżony – wskazuje to, że u kierowników dzisiejszych Niemiec w pewnej chwili przeważyły nad dbałością o realizowanie wykreślonego programu – chęci zgoła inne, pełne namiętności i ryzyka.
Taka dzielnica mieszkań robotniczych buduje się w Szczecinie. Na miarę kolosalną. Setki i tysiące jednopiętrowych domków ustawionych w równych, pedantycznych rzędach, jak szeregi wojskowe. Trzy, cztery, pięć tysięcy budynków posiada ten sam kształt, rozplanowanie, taki sam ogródek, płot, furtkę, takie same barwy okiennic i wystawek!… Nie, w tym ostatnim szczególe są nareszcie różnice. Ale różnice drobne, skąpe. Zmiany w farbie są tylko dwie: ciemno i jasnozielona, ciemnobrązowa i jasnobrązowa. Odcienie stosuje się na przemian: jeden dom taki, drugi taki. Przekładaniec, kratka.
Ale poza tym wszystko jednakowe. Każdy dom składa się z dwóch mieszkań dwu- lub trzypokojowych. Otrzymać takie mieszkanie można łatwo i po stosunkowo niewielkiej cenie. Dojazd do przedmieść robotniczych usprawniony został znakomicie, tak że robotnik, otrzymując mieszkanie, kawałek ogródka i łatwą komunikację z miejscem swej pracy, ma wszystkie powody do zadowolenia. A jeśli mimo wszystko nie jest przecież zadowolony, niezadowolenie płynie na pewno nie z faktu jednostajności tego robotniczego przedmieścia. Ale na turystę, który patrzy ku szeregom jednakowych domów z daleka, widok taki sprawia wrażenie przygnębiające. Rodzi się myśl, że twórca tej robotniczej dzielnicy musiał kształcić się w atmosferze koszar.
Tym przedmieściem wjeżdża się do miasta, które ma już inny charakter. Szczecin jest miastem ładnym. Przymiotnik „ładny” znajduje się tu na właściwym miejscu. Podobnie zresztą, jak w odniesieniu do większości miast niemieckich, które poza partiami starych dzielnic są do siebie w typie i charakterze nużąco podobne.
Przymiotnik „ładny” mieści w sobie: obraz schludności, porządku i ładu, doskonale uporządkowane ulice, sprawnych policjantów na krzyżownicach, dobrze ustawione znaki drogowe; obejmuje jasne oświetlenie, porządne wystawy sklepowe i wygodne tramwaje, oraz zapobiegliwie wystrzyżoną zieleń trawników, na których posadzono barwne kwiaty, i jakiś kawałek promenady, gdzie w umówionych godzinach przewija się tłum spacerującej socjety, słowem, wszystko to, co nie jest dowolnością, improwizacją, przypadkiem, ale właśnie dobrze urządzonym, schludnie zaopatrzonym miastem.
Taki właśnie jest Szczecin. Aż podziw bierze, skąd miasto, które wyjątkowo wiele przeżyło w historii, które było i bogatym emporium słowiańskim, i stolicą polskiego Pomorza Zachodniego, i siedzibą książąt pomorskich, i ośrodkiem długiego panowania Szwedów na tych brzegach, i wreszcie ważnym miastem wschodnich Niemiec, a zawsze wielkim, szczególnie bogato przez naturę wyposażonym portem – tak niewiele zachowało pamiątek historycznych i jest właśnie przeciętnym miastem niemieckim, które można wziąć jako przykład i wzór.
Zatrzymujemy się w Szczecinie i pierwszy dzień poświęcamy niemal zupełnie na wypoczynek. Droga, którą jedziemy, nie jest łatwa. Za nami wielkie tereny historyczne, wspomnienia państw słowiańskich na Bałtyku, przed nami dalsze etapy tego różańca wspomnień. Konieczne jest wytchnienie, odpoczynek i obniżenie poziomu wrażeń. Nie sposób wypić tego ekstraktu wielkiej poezji wspomnień i smutnej prawdy rzeczywistości jednym tchem. Więc poświęcamy jeden dzień na obejrzenie miasta, pokosztowanie przeciętnego życia niemieckiego. Jest w tym nawet pewien smak, że dzisiejszą najprzeciętniejszą rzeczywistość niemieckiego życia będziemy próbować w ramach, które tylko z pozoru są tak ultraspółczesne: pod przeciętnym, banalnym, porządnym i ładnym Szczecinem tuż obok i niegłęboko pod ziemią drzemie historia. Jest to bowiem kraj jaskrawych kontrastów.

Józef Kisielewski, Ziemia gromadzi prochy, Księgarnia Św. Wojciecha, Poznań 1939. Reprint: Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1990.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Historia. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.