Razem studiowali, a w filmie zagrali nowożeńców. Potem ich drogi się rozeszły. Dziś „panna młoda” jest okulistką i mieszka w Świnoujściu, „pan młody” jest pracownikiem naukowym w Szczecinie. Odnaleźliśmy ich po 50 latach od nakręcenia filmu „Mój Szczecin”.
Rodzina była zaskoczona
Piotr Szyliński: Pamięta Pani ten film?
Elżbieta Pietrzyk, filmowa panna młoda, dziś lekarz okulista na emeryturze: Tak, ale nigdy nie widziałam go w całości. Tylko sekwencje ze mną. Za to widziała rodzina z Kielc, wtedy, 50 lat temu. Zobaczyli to w kinie i zadzwonili, bo byli zaskoczeni, że wyszłam za mąż i ich nie zaprosiłam (śmiech).
Jak Pani trafiła do filmu?
– Byłam studentką II roku medycyny. Przy naszych akademikach [róg Ku Słońcu i Sikorskiego – red.] odbywał się jakiś piknik, na który przyszli filmowcy z panem Lesiewiczem [Witold Lesiewicz, reżyser „Mojego Szczecina” – red.]. Mieli kamerę. Spodobałam im się, bo zaproponowali mi udział w filmie w roli panny młodej.
A Pani filmowy partner?
– To Maciej Tarchalski. Byliśmy razem na studiach. Też został wtedy wybrany.
Jak wyglądała realizacja filmu?
– Z moim udziałem trwało to trzy tygodnie – po dwa razy w tygodniu. Niewiele już pamiętam. W każdym razie atmosfera była wspaniała, pan Lesiewicz był dla nas jak ojciec. Tłumaczył, że mamy się uśmiechać, być zadowoleni, że się łączymy. Dlatego kręciliśmy i na Wałach Chrobrego, i przed Urzędem Miejskim, i w parku. Ale wiem, że potem te sceny zostały okrojone.
Kiedy przyjechała Pani do Szczecina?
– Pochodzę ze Lwowa. Po wojnie najpierw przyjechaliśmy na krótko do Kłodzka, a w 1948 r. do Szczecina. Tu skończyłam liceum żeńskie Janiny Szczerskiej i poszłam na medycynę. Zrobiłam specjalizację z okulistyki u prof. Starkiewicza i z mężem wyjechałam do Świnoujścia. Dochowałam się dwóch synów, którzy też są lekarzami, i pięcioro wnucząt!
Zagrała Pani jeszcze kiedyś w filmie?
– Nie. I trochę żałuję, że nie mogłam teraz przyjechać na pokaz „Mojego Szczecina”.
Szok i śmiech
Piotr Szyliński: Pamięta Pan panią Elżbietę Pietrzyk?
dr Maciej Tarchalski, filmowy pan młody, pracownik naukowy, na emeryturze: Tak, byliśmy razem na studiach i zagraliśmy razem w filmie. Rzeczywiście zostaliśmy wybrani przez reżysera w czasie chyba żakinady, czyli juwenaliów. Pamiętam, że ujęć z naszą parą było więcej. To miał być film o Szczecinie, miasto miało być bohaterem, a my wystąpiliśmy jako jego mieszkańcy.
Jak Pan trafił do Szczecina?
– Przyjechaliśmy tu w lipcu 1947 r. z Kielc, ale urodziłem się przed wojną w Łodzi. Tuż przed wybuchem wojny wyjechaliśmy z rodziną do Warszawy, gdzie przeżyliśmy całą okupację. W Szczecinie skończyłem szkoły i studia, i choć jestem na emeryturze, pracuję do dziś.
Ale nie skończył Pan medycyny?
– Nie, zostałem wyrzucony po drugim roku.
Dlaczego?
– Można powiedzieć, że za bunt na zajęciach wojskowych. Nie chciałem biegać w śniegu po poligonie. Do tego oblałem akurat fizykę. Potem przez dwa lata pracowałem i poszedłem na Politechnikę Szczecińską. Skończyłem wydział transportu. Od 1972 do 1981 r. byłem prorektorem ds. studenckich Wyższej Szkoły Morskiej. Jeszcze dziś prowadzę zajęcia ze studentami.
A film Pan widział?
– Nawet dwa razy. Pierwszy raz, chyba rok po nakręceniu, w kinie. To był dla mnie szok – widzieć siebie w kinie. A drugi raz wiele lat później. Natknąłem się na niego przypadkiem – w firmie Filmos, która mieściła się przy pl. Batorego. Firma zajmowała się wypożyczaniem filmów dla szkół. Pokazałem go swoim studentom. Wtedy oglądałem go już trochę z zażenowaniem, z uśmiechem. Obraz miasta jest w nim cukierkowy, a nie wszystko jeszcze było takie piękne, w końcu duża część miasta to jeszcze było morze gruzów.
Piotr Szyliński, Gazeta Wyborcza, 28 I 2005 r.