Józef Kijowski

Spotykaliśmy się w redakcji albo całkiem prywatnie u mnie, bądź u niego w Kliniskach. Rozmowy redakcyjne krążyły zwykle wokół jego pamiętnika zatytułowanego „Wspomnienia z pobytu w Szczecinie w 1945 r.”, opatrzonego mottem: Poświęcam tym, którzy w ciężkich dniach Szczecina pełnili swe obowiązki nie pytając o cenę. Na łamach redagowanego przeze mnie w „Głosie Szczecińskim” przeglądu społeczno-kulturalnego „Spojrzenia” opublikowałem niewielkie fragmenty dotyczące szabru i przemianowania nazw. Wcześniej Kijowski dał się namówić do udziału w konkursie „Dzieje Szczecińskich Rodzin w XX wieku” i już wtedy postanowiłem włączyć kilkadziesiąt stron tej jego wspomnieniowej relacji do książki „Dziennik szczeciński: początki”. Zamiar urzeczywistnił się dopiero gdy złożyłem w wydawnictwie tom mający stanowić całość z opublikowanym już „Tryptykiem szczecińskim”. Przyniósł mi też, pamiętam, pracę, którą darzył szczególną uwagą niestrudzonego szperacza: o pochodzeniu starego Dąbia.

W Kliniskach natomiast, podszczecińskiej osadzie, gdzie tuż obok stacyjki kolejowej znajdował się okolony płotem prowizoryczny, parterowy budyneczek – jego warsztat i siedziba pozamiejska, smakowaliśmy z moją żoną wonny miód z miejscowej pasieki, któryśmy czerpali z przepastnych baniek. Był zamiłowanym pszczelarzem. Oglądaliśmy ule w maleńkim sadziku, a w domku – obrazy w okazałych pozłacanych ramach, jakże kontrastujące ze zgrzebnym wnętrzem baraku oraz oszczędne w wyrazie dalekowschodnie zwoje w stylu sztuki zeń. Otrzymaliśmy tam od gospodarza odbitkę wydanej w 1937 r. w Krakowie antykwarycznej ciekawostki o kwiatach lotosu i kundalini (sekretnej energii życiowej). Z Klinisk też przywiozłem żerdki brzozowe, z których sporządziłem wiejski płot na mojej działce…

Jak utrwalił się Józef Kijowski w mojej pamięci? Był z gatunku tzw. nawiedzonych albo ludzi bożych, jak mówiono o takich w dawnej słowiańszczyźnie. Żywo, jakoś wertykalnie i kołyszące rozgestykulowany… faustowski, mefistofeliczny… Bezustannie spalający się w trawiących go ogniach pasji, to znów stoicko zamyślony nad jakimś szczegółem czy może odkryciem w błysku skojarzeń… Fanatyk… Oryginał… Podobne określenia cisnęły się na myśl każdemu, kto z nim się zetknął. Dla mnie jednak był przede wszystkim jednym z bliskiej mi szczególnie, pokrewnej, rodziny poszukiwaczy piękna. Wyznaczał sobie cele wyraźne i górne, a dążył do nich, wbrew pozorom rozwichrzonej, egzaltowanej i chaotycznej zewnętrzności, z determinacją i przysłowiowym maniackim uporem.

Czy zdołam w ramach krótkiej impresji naszkicować cele Józefa Kijowskiego, ich kształty urzeczywistnione i wskazać na trwały ślad, jaki zostawił po sobie?

Poszukiwanie i ratowanie na zgliszczach płonącego jeszcze Szczecina 1945 r. – książek… Założenie pierwszego w Szczecinie antykwariatu-księgarni… Zrywanie i zamalowywanie niemieckich szyldów, tablic i nazw oraz pisanie i zawieszanie polskich… Przemianowanie ulic… Odczytywanie ze wzniesień i z murów, z szarych kamieni, pradziejów dzisiejszego Szczecina-Dąbia… Wystąpienie w obronie przyjaciela, wybitnego autora reportaży Franciszka Gila… Oto droga, którą kroczył Józef Kijowski, oto ślady dzieła, okruchy.

Urodził się 15 marca 1901 r. w Milczy pod Rymanowem koło Sanoka. W okolicy nazwisko Kijowski dość często występowało (napomykał mi o jakimś dalekim pokrewieństwie ze znanym krytykiem i eseistą Andrzejem Kijowskim. Tam, w Sanoku ukończył gimnazjum. Ojciec był drobnym rolnikiem i zarazem pisarzem gminnym. W połowie lat dwudziestych rodzina przeniosła się do Poznania, gdzie w 1928 r. zawarł związek małżeński z Weroniką Sudomirską. Prowadził sklepik, ale pana Józefa zawsze pochłaniała książka i namiętność bibliofilska. Zgromadził dużą bibliotekę. Wydawał rozmaite druki, gazetki, a sam też pisał. W radiu wygłaszał swoje słuchowiska. Wiadomo, że napisał sztukę przyjętą przez teatr, lecz wystawieniu stanęła na przeszkodzie wojna w 1939 r. Uzyskaną sprawność w pisaniu, wyrażaniu kłębiących się w nim ciągle przemyśleń widać, gdy czyta się jego wspomnienia, memoriały, szkice. Okupację spędził pracując u bauera w Niemczech i stolarza w Poznańskiem. Ta ostatnia przymusowa praktyka przydała się, kiedy w latach pięćdziesiątych odebrano mu antykwariat. Urządził wówczas warsztat stolarski właśnie w Kliniskach (funkcjonujący potem jeszcze długo), i uzyskawszy rzemieślnicze uprawnienia, wyrabiał tam trzonki do łopat i grabi, skrzynki na owoce, itp.

Chętnie opowiadał o tym, jak podążając z Piły z podręcznym bagażem składającym się z worka wypełnionego polskimi książkami, wkroczył przez dwie Odry, w początkach maja 1945 r., do dymiącego zgliszczami, wyludnionego Szczecina. Pojawił się na owych zgliszczach w towarzystwie kilku naszych klasyków i z bezcenną dlań książką Józefa Kisielewskiego „Ziemia gromadzi prochy”. Wyobrażałem sobie 44-letniego mężczyznę w tym widmowym mieście. A oto jego słowa: Słońce już dawno zaszło. Jedynie na horyzoncie zachodnim szeroką smugą świeciły zorze. Po przeciwnej stronie coraz wyraziściej pod pułapem ciężkiej chmury dymu odbijała się. łuna pożarów. Życie miasta zawarło się w pozamykanych mieszkaniach. Zalegała uroczysta cisza, którą od czasu do czasu mącił łoskot walących się stropów. Rozpoczął pracę w Miejskim Urzędzie Informacji i Propagandy, był nawet przez kilka dni… jego kierownikiem. W tamtych czasach to obrośnięte anegdotą pojęcie „kierownik” oznaczało najczarniejszą harówkę, a nie apanaże. Kijowski zaś, jeśli zabierał się do czegokolwiek, czynił to zawsze na najwyższych obrotach, w jakimś natchnionym napięciu, z intensywnością maksymalną. Więc wtedy, z taką właśnie nie opanowaną gorączką lustrował opustoszałe i plądrowane przez szabrowników domy w poszukiwaniu, oczywiście, książek. I siebie nazywał szabrownikiem, tyle że, jak powiadał, w owym książkowym asortymencie szabrownictwa konkurentów nie znajdował (opisane przez Kijowskiego psychologiczne uwarunkowania szabru i szabrownictwa, barwy i odcienie tego procederu, to nieporównane studium zjawiska powiązanego z wojną, chaosem powojennym i… ludzką naturą).

Wiedziony osobliwą różdżką swych zainteresowań penetrował biblioteki, antykwariaty i zbiory prywatne, wynajdując wartościowe dzieła, szczególnie wyczulony na książki o tematyce pomorzoznawczej. Wiele z tych cymeliów, znalezisk, uratował i zabezpieczył przed zniszczeniem.

Bibliofil na zgliszczach.

Dla mnie – symbol niezniszczalności pozytywnego, dobroczynnego działania ludzkiego pośród pożogi, gdzie wszystko zaprzecza powołaniu człowieka do tworzenia.

Symbol wiecznego odradzania się (książka jest znakiem i syntezą życia).

O wiekopomnej – używam tego słowa bez patosu, z całą rzeczowością – akcji zacierania niemieckich nazw, tablic i szyldów w Szczecinie, malowaniu polskich, opowiadał mi z wyjątkową plastycznością.
– Jakich to, panie Mariuszu, ilości farby wymagało, a jak trzeba się było wspinać i po drabinach biegać!

Któregoś dnia, wspomina w swoim pamiętniku, a było to już po 5 lipca 1945 r., gdy stał na ówczesnym placu Sprzymierzonych, od strony al. Mariana Buczka nadjechał samochód i zatrzymał się przed nim. – Co robicie Kijowski? – odezwał się głos z auta. – Warują jak pies na spalenisku – odpowiedział. I wówczas usłyszał prośbę-polecenie: – Do Szczecina ma przyjechać misja zagraniczna i koniecznie trzeba usunąć napisy, tablice i szyldy niemieckie. Zorganizował grupy robocze. Warunki płacy były następujące: pół kilograma chleba, 30 dekagramów mąki i 10 dekagramów marmolady dziennie. Narzędzia i środki – obcęgi, młotki, drabiny, pędzle i farby, zdobyć należało własnym przemysłem. Każda z ośmioosobowych grup posuwała się ulicami według opracowanego przez Kijowskiego planu sytuacyjnego. Na obiektach już wykonanych mieli kłaść znaki w formie zielonych krzyżyków. Po sprawnej akcji, w której brał również bezpośredni udział, zameldował prezydentowi, że to niezwykle rozległe miasto zostało oczyszczone z niemieckich napisów.

To on, Kijowski, jest, jak go nazwał Ryszard Wójcik w swoim płomiennym reportażu, „Józefem Chrzcicielem” szczecińskich ulic. Każdy kto będzie czytał wspomnienia Kijowskiego powinien wyłowić z wartkiego, żywego zapisu, dwa wątki: zorganizowanie przez niego owej akcji zamazywania niemieckich napisów na murach, tablicach, szyldach i malowania nowych polskich, oraz – nadawanie ulicom szczecińskim polskich imion. O początkach akcji przemianowania ulic tak pisze w swoim pamiętniku: Sprawa przemianowania ulic jest postawiona ślamazarnie – powiedział prezydent – a wiecie, że przez miasto przewalają się codziennie tysiące ludzi, którzy nie znając rozkładu ulic błąkają się i przychodzą do mnie z zapytaniami, gdzie znajduje się ta lub owa ulica. Zajmijcie się tym, powołajcie komisję, jaką sami uważacie. Odbierzcie papiery z dotychczasowych prac od sekretarza komisji, którego znajdziecie w gmachu przy Wałach Chrobrego. Akt przejada dokonał się (…). Zorientowałem się, że apel do instytucji, urzędów i poszczególnych osób, aby raczyli wziąć udział w podawaniu projektów na polskie nazwy ulic, dał wynik tylko częściowy. Ze zgłaszających się osób pozostały tylko: art. malarz Konewka, ks. Świetliński oraz z PURu kpt. Zieliński. Był to okres nie tylko wielkiego napływu Polaków z zachodu i ze wschodu, lecz i gorączkowego urządzania się f…). Posiedzenia odbywały się w gmachu zarządu miejskiego, ale nasza praca nie kończyła się. z godziną urzędową, bo każdy mając przy sobie niemiecki plan miasta przychodził na posiedzenie już z serią gotowych projektów, które po przedyskutowaniu były nanoszone na plan. Przygotowany materiał był jeszcze rozważany u prezydenta w godzinach wieczornych w jego mieszkaniu. Wnioski napływające od osób i instytucji były chętnie brane pod uwagę. Na skutek tych wniosków otrzymały nazwą ulice: Pocztowa – bo tam był otwarty pierwszy urząd pocztowy, Bankowa – bo przy tej ulicy rozgościł się Bank Narodowy, Martynowa – to był wniosek żołnierzy kościuszkowców-osadników, których kpt, Martynow-Rosjanin, jako dowódca batalionu, prowadził spod Lenino, aż po Berlin i tu w przededniu zwycięstwa w jednym z ataków na bagnety śmiertelnie raniony padł (…). Jedna z nazw ulic była szeroko komentowana: Bohaterów Warszawy. Należało uczcić i Powstańców i Obrońców Warszawy. Powstańcy byli wówczas niemodni. Pominąć ich na rzecz Obrońców tylko, znaczyłoby odmawiać im bohaterstwa, co byłoby wielką krzywdą. Powstała więc nazwa ogólna. Nazwa, która, się tak przyjęła w całym kraju – powstała właśnie w Szczecinie.

Kijowski był nie tylko organizatorem tej wielkiej i ważnej pracy. Na posiedzeniach komisji walczył zażarcie o swoje racje, które utożsamiał z ogólnonarodowymi.

Przyszło mi jeszcze raz bronić nazw szczecińskich ulic, ale to już w latach pięćdziesiątych. (…) Chodziło o ulicę im. kpt. Grudzińskiego (…). Po wyjaśnieniu tej pozycji przysłuchiwałem się dalszym obradom. Przewodnictwo tej narady trzymał literat szczeciński – Lachnitt. Przez niego to zostali zaatakowani niektórzy imiennicy szczecińskich ulic z wnioskiem o zmianę na imiona bardziej godne. Były to imiona: Ignacego Paderewskiego – bo sanacyjny prezes rządu polskiego, Zygmunta Krasińskiego – bo pochodzenia hrabiowsko–magnackiego (…). Nie wytrzymałem. Przerwałem potok dalszych oskarżeń (…). W przeddzień krajowego zjazdu Polskich Onomastyków tj. tych, którzy przywracali nazwy polskie na Ziemiach Odzyskanych, który odbył się. w dniach 11 i 12 września 1945 r. w Szczecinie, myśl nasza chciała przeniknąć opinię uczestników – co powiedzą. W oczekiwaniu krył się pewien lęk, jak wypadnie krytyka nazw szczecińskich ulic (…) Nazwy naszych ulic podobały się uczestnikom zjazdu (…).

Osobno należałoby pisać o żarliwości Józefa Kijowskiego w wydobywaniu z pomroki nie napisanych dotąd pradziejów szczecińskiego Dąbia. Z domniemań topograficznych (struktury wzniesień ziemi, murów obronnych-szarych kamieni), oraz etymologicznych – budował fascynujące hipotezy: że pradawne Dąbie to legendarny Jomsborg?, że osiadali tu Waregowie?, że i wcześniej, bo około IV-V wieku (a nie XIV wieku jak przyjmuje nauka) istniało tu już grodzisko? Swój esej o prehistorii Szczecina-Dąbia opracował nader starannie: jest to maszynopis naprawdę ciekawego, erudycyjnego (mnogość dat, terminów) wywodu skrzącego się domysłami i twierdzeniami, ilustrowanego mapkami i zdjęciami przez niego sporządzonymi.

Z jego memoriałów najsłynniejszy był ten w obronie Franciszka Gila. Znalazł tu wyraz szlachetny nonkonformizm humanisty, a i rasowy polemista odezwał się z całą by tak rzec, gwałtownością. Nad grobem przyjaciela-klasyka polskiego reportażu – rozległ się nieprzejednany „krzyk o prawo do życia na tej ziemi”. Docierał z tą swoją udokumentowaną imiennie filipiką do opiniotwórczych i decydujących gremiów. Atakował urzędników i nadgorliwców, którzy nie rozumieli artysty i intelektualisty, nie wsparli go – choć było to ich obowiązkiem – nie przyszli z pomocą.

Kilkumiesięczną karę (?!) więzienia poniósł w tym samym 1960 r. Potem go „zrehabilitowano”.

Żył na co dzień w stanie twórczego uniesienia i jakiejś wyostrzonej potrzeby analizowania rozgrywających się zdarzeń, dochodzenia do swojej prawdy. Gdy z kimś rozmawiał było to rwanie, rzucanie słów i zdań, niezmiernie rzadko wynurzenia jego płynęły uładzonym potokiem. W tym nieustannym zapędzeniu nie dbał o wygląd zewnętrzny, o swoje zdrowie.

Zmarł 2 listopada 1980 r. Pozostawił synów: Cezarego – marynarza, Zbigniewa – absolwenta Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Toruńskiego, córki: Lidię – inżyniera chemika i Janisławę oraz wnuki i prawnuki.

Spoczął na cmentarzu Centralnym w Szczecinie, w rodzinnym grobie, do którego dotrzeć można wejściem przez bramę od ulicy Mieszka I.

Ci, którzy go znali (a wzbudził przyjaźń i ciekawość wielu), zapamiętali trwale jego doprawdy niezwykłą osobowość. I – ręce, które – parafrazując motto zaczerpnięte do tej mojej impresji z R. M. Rilkego – jakby wyrzucały na świat, na ludzkie targowisko pomysły, idee, czyny, wspinały się gorączkowym rytmem „po gładkiej kolumnie” ideałów, które ukochał i którym oddawał się bez reszty.

Mariusz Czarniecki, Józef Kijowski 1901-1980. Antykwariusz na zgliszczach, [w:] Ku Słońcu 125. Księga z miasta umarłych, pod red. M. Czarnieckiego, Szczecin 1987.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Szczecinianie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.