Wywołany do odpowiedzi właściwie już się wypowiedziałem. Ale nie mogłem się powstrzymać i napisałem coś, co dedykuję p. S.:Siristru pisze:@ Schulz: czy wszystko co pozostało po poprzednikach należy szanować, wyczyścić i z dumą prezentować?
„Duży spacerek”
Początek lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mały Jasio, chłopak z Królowej Jadwigi, idzie na „duży spacerek”, trzymając za rękę swojego Ojca. Dlaczego „duży spacerek”? Bo „mały”, to był codzienny spacer po deptaku Alei Wojska Polskiego. Razem z Ojcem dochodzą do słowiańskiej Bramy Portowej, do bramy, która, jak wiemy, prowadziła z miasta do szczecińskiego portu słowiańskiego, o którym Jasio jeszcze niewiele wie, nawet nie wie, że mieścił się w dawnej fosie zamkowej. Ale wszystko przed nim. Na razie Jasio wraz z Ojcem zaglądają do wnętrza bramy, która, póki co, nie ma tych szkaradnych pruskich ozdóbek. Jasio bardzo lubi tam zaglądać. Wewnątrz może podziwiać makietę miasta, w którym od niedawna żyje i chodzi do szkoły, a także umieszczone na niej ujście Odry, Zalew Szczeciński i wyjście na morze, słowiańskie morze. Tak słyszy codziennie w szkole, do której pilnie uczęszcza. Jasio podziwia wewnątrz bramy jeszcze coś, starą słowiańską łódź, która dzisiaj, o czym dorosły już Jan wielokrotnie się przekonał, jest ozdobą jednej z sal szczecińskiego Muzeum Narodowego na słowiańskich Wałach Chrobrego. Jasio z Tatą idą dalej, nad rzekę, zobaczyć port. Wybierają drogę przez słowiańską ulicę Wielką. Idą wśród zrujnowanych budynków, zwałów gruzu. Z lewej mijają ruiny słowiańskiego kościoła. Jasio jeszcze nie wie, że jest to kościół św. Jakuba, i że wybudowali go niemieccy mieszkańcy tego słowiańskiego miasta. Zresztą jego Ojciec też jeszcze nie wie, mimo, że jeszcze niedawno przeglądał stojący na półce domowej biblioteczki przewodnik po Szczecinie p. Czesława Piskorskiego. Idą dalej. Kończy się ulica Wielka, przed nimi morze ruin, do rzeki tędy nie dojdą. A oto wąska ścieżka ulicy Mściwoja, która przez plac Rzepichy doprowadza ich do słowiańskiej ulicy Syreny. Mijają ruiny starego ratusza i ostrożnie obchodząc zwały gruzu, które piętrzą się po obu stronach ulicy do wysokości pierwszego piętra, dochodzą na wysokość Zamku Piastów. Zamek na szczęście nie jest już otoczony wysokimi czynszówkami postawionymi tu przez Niemców, którzy „nie chcieli, by zamek słowiańskich książąt był widoczny z portu”. Jasio o tym też jeszcze nie wie, gdyż oficjalnie wszystko co działo się w tym miejscu przed 1945 rokiem, to tzw. „czarna dziura” sięgająca do czasów, gdy żyli tu prawdziwi gospodarze tych ziem, Słowianie. Nieopodal podziwiają przepiękną Bramę Mariacką, co prawda pozostała po niej tylko Baszta Mariacka, ale wreszcie pozbawiona sąsiedztwa tych okropnych poniemieckich czynszówek. Niestety tak się spieszyli do podziwiania portu, że po drodze, o zgrozo, nie zauważyli ruin Domu Łoziców, bankierów słowiańskich Jagiellonów. Ale oni już wspinają się na słowiańskie Wały Chrobrego. Przed nimi rzeka pełna barek i statków parowych, dalej port i las ruchliwych dźwigów. Tata Jasia opowiada synowi, jak to na Wołyniu w Rymaczach, skąd pochodził, mimo, że morza nigdy nie widzieli, w pobliskim Dorohusku obchodzili Dni Morza:
http://www.rymacze.pl/galerie/rymacze/r ... morza.html ,
http://www.rymacze.pl/galerie/rymacze/r ... morza.html
Jasio prosi Tatę, by zeszli na dół, nad rzekę. Ojciec prowadzi go na nabrzeże, odcięte od ruin starego miasta przepięknym bulwarem Weleckim. Na szczęście nabrzeże służy jeszcze do celów, dla jakich wybudowali go mieszkańcy owej „czarnej dziury”. Jasio podziwia barki, dźwigi pływające, stosy węgla kamiennego na nabrzeżu, a także rudy żelaza. Bierze sobie na pamiątkę kilka kulek tego dziwnego surowca. Pochwali się kolegom, z których niektórzy jeszcze portu nie widzieli, bo ich rodzicom było za daleko z miasta. Jasio nie widzi po drugiej stronie dawnych kupieckich spichlerzy na Łasztowni, bo ich już po prostu nie było. Obecni mieszkańcy skrupulatnie je rozebrali, zresztą nie były przecież słowiańskie… Ale za to na ich miejscu dojrzał lokomotywę i wagony pełne towarów z rozładowanych statków, a dalej dźwigi, dźwigi, cały las dźwigów. O dziwo, wszystkie w ruchu. Tata pokazał jeszcze Jasiowi zwalone mosty na rzece. Resztki mostu Poniatowskiego, który jeszcze dzisiaj niektórzy nazywają Kłodnym, a nawet Kładnym, a dalej zanurzony jednym przęsłem w rzece most Sobieskiego, dawny i dzisiejszy Most Długi. Potem wrócili do wylotu ulicy Słonecznej (później nazwanej imieniem kupca słowiańskiego Jana Wyszaka, a obecnie, ponieważ nasi rajcowie nie bardzo gustują w przeszłości, o czym Jasio jeszcze nie wiedział, ulicy Zygmunta Duczyńskiego). I tak Jasio z Ojcem wdrapali się ulicą Słoneczną na Plac Żołnierza Polskiego. Minęli resztki ruin Teatru Miejskiego, który słusznie rozebrano, gdyż zasłaniał nam widok na słowiański przecież port. Przez moment podziwiali przepiękny kościół św. Piotra i Pawła, w przeszłości przeznaczony dla szczecińskich Słowian. Potem doszli do kolejnej bramy, prowadzącej z miasta do szczecińskiego zamku Piastów. Jasiowi wyrwało się: „o Brama Portowa!”. Tata natychmiast go poprawił, albowiem pamiętał co nieco z przewodnika p. Piskorskiego, „nie synu, to Brama Piastów”. I poszli dalej Placem Żołnierza Polskiego. Tata Jasia, stary frontowy oficer, przechodząc tędy co jakiś czas, nigdy nie miał pewności, czy nazwa ta upamiętniała Jego jako żołnierza, który przyszedł na te ziemie ze wschodu, czy tych, których przywieziono z zachodu, jak już nie byli tam potrzebni. Na swoje szczęście nie dożył do początku XXI wieku, gdyż i tych ze wschodu, jak i tych z zachodu współcześni historycy potraktowali po równo. Ale o tym Jasio dowiedział się, gdy jako Jan biegle nauczył się obsługiwać komputer i kliknął na stronę
http://www.przelomy.wzp.pl/muzeum/panst ... cyjny.html,
gdzie powracających w pełnym oporządzeniu z bronią żołnierzy gen Maczka określono mianem osadników i tylko osadników. Jasio wraz z Ojcem „duży spacerek” skończyli jak zwykle na pobliskiej Alei Wojska Polskiego, skąd zresztą (gdyż Tata Jasia, jak wszyscy Wołyniacy, był bardzo religijny), jak zwykle udali się do dawnego kościoła garnizonowego, a obecnie pw. Serca Jezusowego, o czym wówczas Jasio nie miał zielonego pojęcia. Nie wiedział również, że w tym betonowym kościele zarówno on, jak i jego starsze dzieci, a także jego wnuki, zaliczy I komunię, jak również własny ślub kościelny.
Dwadzieścia lat później dorosły już Jan podtrzymując rodzinną tradycję kontynuował zarówno „mały” jak i „duży spacerek” trzymając za rękę swoje już dzieci. Niestety do słowiańskiej Bramy Portowej już nie zaglądał, bo po pierwsze pokryła się już pruskimi rzeźbami, a makietę dorzecza Odry i łódź w międzyczasie wykwaterowano oddając bramę celom bardziej przyziemnym, czyli kupcom, oczywiście handlujących słowiańskimi pamiątkami. Idąc dalej w kierunku portu szedł wraz z dziećmi odbudowaną już ulicą Wielką, nie przeczuwając, że wkrótce zmieni patrona na bardziej miłego prawdziwym Polakom. Mijał z lewej odbudowywany już kościół św. Jakuba, o którym wiedział już, że dawniej służył kolonistom niemieckim gnębiących pradawnych mieszkańców tych ziem. Ulica Wielka już nie wstydziła się pobliskiej rzeki Odry. Można było nią znowu, jak za słowiańskich czasów dotrzeć do przeprawy i dalej dawną groblą dojechać do kolebki słowiańskości na dalekim wschodzie. A Jan mógł z tego miejsca wraz z dziećmi szerokim bulwarem dojść do słowiańskich Wałów Chrobrego, po drodze podziwiając rzeźby zawieszone na ścianie bulwaru, a także wdychając niezapomniany zapach rzeki, oraz podziwiając ruch statków i barek na rzece. Nabrzeże już było wolne od zwałów węgla i rudy. Co prawda nie można było stąd podziwiać dawnej kolebki słowiańskości usytuowanej pod zamkiem, teraz już Zamku Książąt Pomorskich. Ale wydaje się, że to nawet dobrze. Mimo, ze teren słowiańskiego podzamcza uwolniono już z poniemieckich gruzów, to zdążył już zarosnąć pokrzywami i innymi burzanami, spomiędzy których wystawały tablice dumne z napisu, które nosiły: „Byliśmy, Jesteśmy, Będziemy”. Między tablicami i wspomnianymi pokrzywami snuli się klienci pobliskich drewnianych bud, zwanych dalej piwiarniami, którzy podtrzymywali tradycje picia słowiańskiego piwa. Dalej stały samotne wyspy – ratusz, który miano odbudować, cały czas zdobiący plac Rzepichy, Dom już Lojców, ale za to odbudowany przy ulicy Kurkowej, oraz przepiękne kamienice mieszkalne przy ulicy Księcia Mściwoja I, a także przy ulicy nazwanej na powrót Panieńską. A na wzgórzu pysznił się odbudowywany Zamek. Zresztą jego też nie było widać za wysokiej ściany nadodrzańskiego bulwaru. Jan z dziećmi podążał dalej położoną pod tarasami Wałów ulicą Jana z Kolna. Podziwiali ruch na rzece, a także stojące po kilka do kei i przy dalbach statki morskie. Na wysokości Dworca Morskiego oglądali statki pasażerskie pływające po Odrze, a także dalej w kierunku Świnoujścia i Międzyzdrojów. Wsłuchiwali się w huk młotów i innych urządzeń na nabrzeżu wyposażeniowym stoczni Warskiego. Wałami Chrobrego wracali do miasta. „Małego spacerku” już nie zaliczali, bo mieszkali przy ulicy Bogusława, który wiedział co robi, żeniąc się z córką słowiańskiego króla Polski. Wszedł z marszu do naszej historii, historii słowiańskiego miasta Szczecin. Nie znalazł się nikt, kto bez drżenia rąk wymazałby go ze spisu ulic. Zresztą na wszelki wypadek dodano mu do nazwy rzymską dziesiątkę.
Minęło kolejne dwadzieścia lat. Jan już nie chodzi na „małe” i „duże spacerki”, ani z dziećmi, bo dorosły, ani z wnukami, bo ich rodzice wyjechali z tej kolebki słowiańskości. Wyjechali do pobliskiego Hamburga. tam chodzą nad rzekę, która może nie przypomina do końca rzeki Odry, ale przynajmniej przywołuje widoki z czasów szczecińskiego „dużego spacerku”. Za to Jan ma do dyspozycji czyste, krystaliczne powietrze, bo przecież Szczecin zajmuje już teraz jedno z czołowych miejsc w jego czystości. Wszystko to, o czym wspomniał powyżej, zlikwidowano, by lepiej nam się żyło. Ruch na rzece, w porcie i na pochylniach stoczni zamarł. Mamy ciszę, jak wówczas przed tysiącem lat.
Mimo, że wszedł już w XXI wiek, pan Jan jednak nie rezygnuje. Od czasu do czasu uświadamia Szczeciniakom w miejscu obecnej pracy, gdzie położone jest Dolne i Górne stare miasto. Przybliża młodym sediniakom dzieje najstarszych nazw szczecińskich ulic. Żywo reaguje na artykuły jednego z redaktorów najstarszego dziennika Pomorza Zachodniego, który roni łzy nad bezpowrotnie straconym widoku z tarasu Zamku Książąt Pomorskich. Słowiańskiego zamku, który wg p. redaktora "z genialną intuicją w pierwszych latach po wojnie nazywano Zamkiem Piastowskim". I do tego, jakby tego było mało, obecnie próbuje się zasłonić jedyny punkt widokowy na Odrę i port, planując dobudowę do już istniejących kamienic kolejne, jak zwykle nie poddając tego pod publiczną dyskusję.
Na Odrę i port, o którym wszyscy wiemy, że dawno już stracił ducha czasu sprzed laty, gdy Jasio i Jan podążali szlakiem „dużego spacerku”.
Przy okazji na prośbę koleżanek żony, do których zaglądają ich koleżanki z głębi kraju, chcące poznać bliżej nasze piękne słowiańskie miasto, pełne zabytków przeszłości, pan Jan ponownie rusza na trasę „dużego spacerku” i dzieli się z przyjezdnymi wiadomościami, które poznał studiując publikacje o historii naszego miasta rzadko cytowane w wydawanych wówczas dziełach, starannie unikając dowodów jego słowiańskości. Tego nie musiał badać, tego doświadczył na kolejnych spacerkach trzymając Ojca za rękę.